poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Reinterpretacje rzeczywistości i sztuka zauważania

To brzmi jak nawiedzony truizm, ale otaczający nas świat jest pełen sztuki. To żywe muzeum wypełnione eksponatami, które czekają na zauważenie przez konesera.
Czasem ta sztuka jest gotowa. Wystarczy tylko się przyjrzeć i voila! jest tam, i już nigdy nie spojrzymy na ten element otoczenia tak samo.
Płetwal błękitny płynący przez morze asfaltu. Przystanek Żegrze II, Poznań.

Czasem trzeba dodać jakiś detal, by całkowicie zmienić znaczenie danego przedmiotu.

Dotarłam na zajęcia, odłożyłam kapelusz i..... CO SIĘ GAPISZ?!
A czasem rzeczywistość skrzeczy i musimy ją sobie wyjaśnić na nowo, zreinterpretować, by to, co nas niszczy i boli, zyskało moc podnoszenia nas na duchu.
O, tak:

Przyszłam do domu w podobnej kondycji jak to krzesło, więc uznałam, że musimy sobie wzajemnie pomagać.
  W ten sam sposób można też użyć własnego ciała, które przecież tak często organizuje strajki, że aż się prosi, by temu tłumowi komórek dać jakieś loga i transparenty.

"Tu wbijać gwoździe"

Skóra na udzie każe mi się nie poddawać i mówi, że mam prawo do gniewu.
 A jeśli otoczenie i ciało działają przeciwko sobie, czasem wystarczy parę celnie użytych słów, by stworzyć między nimi barierę bezpieczeństwa.
Napis na lustrze - na te dni, kiedy boisz się w nie patrzeć.

Czasem układanie elementów rzeczywistości w estetycznie przyjemne wzory przybiera formę odruchu...
Słowo daję, ja tylko siedziałam i rozmawiałam przez telefon. Nie wiem, kiedy powstał ten pestkowy fajerwerk.

Podobnie odruchowe staje się zauważanie ciekawych obiektów w otoczeniu. Ja głównie zauważam je na chodniku, jako, że bojąc się patrzeć ludziom w oczy przeważnie patrzę w ziemię.
Ma to swoje plusy, bo jak inaczej miałabym zauważyć tego tu malucha?

Czarny łabędź? Seriously? Co tu robisz, ślicznotko?
 Uznałam, że miejsce łabędzia nie jest na ziemi, więc zadyndał czekając na właściciela. Nie wydaje się tym specjalnie przejęty.
Przegryzamy łańcuchy!
 Żeby było jeszcze zabawniej, inni ludzie też mają tendencje do oznaczania otoczenia rysunkami bądź napisami. Nawet te w stu procentach poważne i umieszczone w konkretnym celu bardzo często stanowią źródło mojej niepowstrzymanej radości. Jeśli spotkacie mnie na ulicy chichoczącą, zapytajcie mnie, co widzę.
Rozwiązanie przysłania problem.

Oznaczenie na drzwiach kibla. Co to tak naprawdę oznacza? "Uwaga, małe krany"? "Toaleta dla osób z problemami z prostatą"? Być może nigdy się  nie dowiemy.

Niestety, pośród tej sztuki jest i taka, która boli.
Tablica w poradni rodzinnej. Plakaty: "Niszczysz mnie, kiedy obrażasz moją mamę/mojego tatę. Niszczysz mnie, kiedy każesz wybierać." Nagłówek: PRZETARGI, ZAMÓWIENIA PUBLICZNE.

Uuuuuch, to bolało. Ci, którzy w jakiś sposób mieli do czynienia z brudniejszą stroną rozwodu i teraz czują  się, jakby dostali w splot słoneczny: nie jesteście sami.
Na szczęście, kiedy same dzieci zostawiają znaki na otoczeniu, najczęściej rezultat jest dużo bardziej radosny.
W bramie kamienicy, w której pracuję. Dziewczyny napracowały się zabójczo.
Są wakacje, a musimy się uczyć? Yippikayay!
Napis na tablicy zostawiony po prowadzonej przeze mnie lekcji gitary. Mało się nie popłakałam, jak to zobaczyłam.

Nawet podziały terytorialne nabierają charakteru.
"Nie ma takiego miasta jak Londyn. Jest Lądek, Lądek Zdrój... i Lond jako przeciwieństwo Wody."




 Tu pisało już trochę większe dziecko, więc i hasło jest nieco mniej optymistyczne, ale i tak moje ulubione na ciężkie dni. Dodatkowe punkty za chwasty robiące za cenzurę i za to, że ten mur znajduje się przy drodze do kościoła.
"Tu nie Kana Galilejska, tu trzeba za*******ać"
Malowanie w miejscach publicznych nie jest domeną jedynie ludzi. Tu mamy Matkę Naturę, pokazującą wszystkim grafficiarzom, jak to się robi. Tytuł: "Smok na niebie"

Widzicie te przymknięte w błogości oczy? Widzicie?
Miziałabym ten żółty podbródek, aż by mi się spopieliły palce.
 Matka Natura jest także odpowiedzialna za rebelianckie próby odebrania betonowi przestrzeni miejskiej, podejmowane przez takich bohaterów jak ten tu Towarzysz Maczek:
Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród/słuchajcie kwiatów mowy/niechaj zakwitnie wiosny cud/na torach tramwajooooowych!"
 W sferze zwierzęcej, ekspertami od negocjacji relacji przestrzennych natura-człowiek są koty. Przepraszam, powiedziałam "negocjacji"? Miałam na myśli "Położę się tam, gdzie zechcę, a potem będę wyglądać tak słodko, że mnie nie zrzucisz". Działa? Działa. Putin zdecydowanie uczył się polityki zagranicznej od kotów. To znaczy: "Jak to zagranicznej? Wszystkie granice są nasze!"

Legowisko jest psa, a gitara twoja? Ale popatrz, jaką fajną nie-do-końca-martwą-naturę tworzymy razem!  Zniszczysz ten obraz, barbarzyńco? Zniszczysz?!
 Żeby nie było, ja też uczę się od kotów. Zasada "if I fits, I sits" obowiązuje. Chociaż obiekty żywe wykorzystuję w ten sposób tylko za ich zgodą.
Mmm, szkoda, że ta mięciutka poduszka na huśtawce musiała być sprowadzana aż z Krakowa.
Więc kiedy słyszę smętne, powiedziane przez zadarty nos "W dzisiejszych czasach wszystko jest sztuką!", nie daję rozmówcy wejść w rant na temat bezsensowności sztuki nowoczesnej, tylko uśmiecham się jak dzika i mówię: "Tak! Czy to nie piękne?", po czym zaczynam własny wywód o tym, jak bardzo lubię być bombardowana bodźcami estetycznymi.
A kiedy kręcą głową z politowaniem i odchodzą, długo patrzę za nimi, kontemplując kołysanie ich ramion, i wyobrażając sobie, że niosą na nich wielki bryg, z bukszprytem, kilem i całą resztą. I zanim zniknie za horyzontem, wiem już, że nie zobaczyłabym go, gdyby mnie posłuchali i nie odeszli.



























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Powiedz mi, co o tym myślisz! || Tell me what you think about it!